Chodzenie po bandzie.

29.05.2023

Przyjęcie przez sejm ustawy o powołaniu komisji, która ma się zająć badaniem wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2007- 2022 może na nowo otworzyć debatę na poziomie Unii Europejskiej o stanie praworządności w Polsce. To z kolei może oddalić dostęp do pieniędzy z KPO, a nawet przyblokować wypłaty z tradycyjnego budżetu Unii. Rządzący albo tego nie wiedzą, albo postanowili raz jeszcze – jak mówi młodzież – pójść po bandzie.

Łamanie konstytucji.

To, że ustawa łamie konstytucję rządzący też wiedzą. Potwierdzili to nawet prawnicy z Biura Legislacyjnego Sejmu, a więc naturalne zaplecze eksperckie posłów. Ich zdaniem komisja miałaby być tworem łączącym w sobie funkcje służb specjalnych, prokuratury i sądu, nieznanym w praworządnej demokracji i  całkowicie niemieszczącym się w polskich ramach konstytucyjnych. Wątpliwości nie ma też prof. Marcin Wiącek, Rzecznik Praw Obywatelskich, którego Zjednoczona Prawica pomogła przecież wybrać. „Zasadniczych wątpliwości konstytucyjnych nie budzi możliwość wkraczania Komisji w trwałość wydanych w latach 2007-2022 decyzji administracyjnych. Rzeczywistym celem postępowania Komisji nie jest jednak załatwienie sprawy administracyjnej, lecz wymierzenie kary za działania danej osoby na szkodę RP pod wpływem rosyjskim. To zaś nie mieści się w zakresie zadań administracji publicznej; nie ona sprawuje bowiem wymiar sprawiedliwości, ale wyłącznie sądy” – napisał RPO w opinii do ustawy.

Senat przygotowując swoje stanowisko, także poddał ustawę analizie zgodności z konstytucją i znalazł aż 13 niekonstytucyjnych zapisów. „Ta ustawa narusza wszelkie standardy praw człowieka i obywatela, stanowi zaprzeczenie fundamentalnych zasad jak prawo do niezawisłego sądu i prawo do tego, żeby sprawy obywateli – szczególnie tam, gdzie ma być wobec nich zastosowana najdalej idąca sankcja – 10-letnie wykluczenie z życia publicznego – były rozstrzygane przez niezawisłych sędziów” – mówił szef senackiej komisji ustawodawczej Krzysztof Kwiatkowski.

Wszystko to nie zrobiło na posłach rządzącej prawicy i paru osobach z Kukiz’15 żadnego wrażenia i w głosowaniu w piątek wieczorem 234 głosów było za, 219 przeciw. Pokazanie wyniku na tablicy w sali plenarnej wywołało eksplozję radości wśród rządzących, a całe to wydarzenie z galerii oglądał lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk. Było to o tyle symboliczne, bo potocznie o tej ustawie mówi się „Lex Tusk”, gdyż nawet sami rządzący nie ukrywali, że chcą przed oblicze komisji wezwać byłego premiera. Jak wiadomo, ten niekonstytucyjny sąd może zakazać „pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi do 10 lat” czyli w praktyce uniemożliwić Donaldowi Tuskowi start w wyborach, nie mówiąc już o objęciu po ewentualnej wygranej opozycji funkcji premiera.

W poniedziałek Prezydent Andrzej Duda ustawę podpisał i jednocześnie skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego w tzw. trybie następczym. Czyli ustawa wchodzi w życie, a czy i kiedy oceni ją obecny TK to trudno powiedzieć. Jak wiadomo TK jest sparaliżowany wewnętrznych konfliktem, a ustawa – też kuriozalna – która ma go odblokować „spadła” z posiedzenia sejmu w ubiegłym tygodniu.

Co na to „Bruksela”?

Komisja Europejska, nawet dopytywana przez dziennikarzy, nie zajmuje stanowiska zanim cały proces legislacyjny się nie zakończy. Ale raczej nie będzie czekać na stanowisko TK. Nie ulega też wątpliwości, że służby prawne KE przyjętą przez sejm i podpisaną przez Prezydenta ustawę zaczną analizować. To dla „Brukseli” będzie ważna sprawa, bo przecież wszyscy w Komisji pamiętają, że po drugiej stronie ulicy wspomniany Donald Tusk przez 5 lat pełnił rolę szefa Rady Europejskiej. Na dodatek, akurat w ubiegłym tygodniu, „klepnięto” datę wyborów do Parlamentu Europejskiego, które w całej Unii będą przeprowadzone między 6 a 9 czerwca 2024 roku. Komisja, nazywana przez opozycję Trybunałem Ludowym, będzie mogła na zawołanie usuwać konkurentów także w eurowyborach.

Wszystko to dzieje się w określonej sytuacji. Po długotrwałych negocjacjach z Komisją Europejską rządzący doszli do etapu, w którym nowelizacja ustawy o systemie dyscyplinarnym dla sędziów miała odblokować pieniądze z KPO. Wiemy, że na razie nic się nie dzieje, bo obecny Trybunał Konstytucyjny nie jest w stanie wydać orzeczenia o tej ustawie, o co poprosił Prezydent z powodu wewnętrznego konfliktu. To w owej „Brukseli” też widzą. Teraz do listy napięć na tle praworządności może dojść „Lex Tusk”. Bo to nie jest tak, że jak się coś „dogadało”, a potem zaczęło znowu rozrabiać, to umowy sprzed rozrabiania będą obowiązywały.

Dał nam przykład Budapeszt.

Część z Państwa pewnie pamięta, jak to w końcówce ubiegłego roku media donosiły o ofensywie legislacyjnej na Węgrzech. Wiktor Orban, przyciśnięty poważnymi kłopotami gospodarczymi, miał się „poddać” Komisji Europejskiej i dokonując wielu nowelizacji ustaw miał przywrócić, przynajmniej w sensie formalnym, praworządność w swoim kraju i wziąć pieniądze z KPO. Niektórzy twierdzili, że owe nowelizacje jego ludzie pisali wraz z urzędnikami Komisji, by już nie było podstaw do kwestionowania czegokolwiek. Zdominowany przez FIDESZ węgierski parlament oczywiście beż żadnego problemu przyjął wszystko co miał przyjąć. I co? I nic. Ani pieniądze z KPO dla tego kraju nie zostały odblokowane, ani nie zrezygnowano ze stosowania mechanizmu warunkowości wobec Węgier jeśli chodzi o wypłaty z tradycyjnego budżetu UE.

Tak się dzieje, bo równolegle do przeprowadzanych zmian legislacyjnych, rząd Wiktora Orbana przeprowadził za 19 mln euro wielką anty unijną kampanię listową i billboardową. Obywatele otrzymali do domów listy, a dodatkowo ulice ich miasteczek obwieszono plakatami, na których widać  spadające na Węgrów bomby.  Symbolizowały one …. unijne sankcje na Rosję, bo to przez nie Węgrzy cierpią, mają wysoką inflację i głębokie spowolnienie gospodarcze. W rządowych mediach pojawiły się też zdjęcia Wiktora Orbana przy pustych półkach w sklepie z dopiskiem, że to wina Unii Europejskiej. Oczywiście nikt się nie zająknął, że każdy z 10 pakietów sankcji został przyjęty jednomyślnie, czyli przez rząd Orbana także. Jakby tego było mało rząd zaczął stosować unijną dyrektywę o sygnalistach do zachęcania ludzi, aby donosili – bo takie słowo tu pasuje – o działaniach środowisk LGBTQ i demaskowania rodziców akceptujących homoseksualizm czy transpłciowość swoich dzieci.

Nie ma się co zatem dziwić, że „Bruksela” dalej wstrzymuje wypłaty, a  cześć posłów do Parlamentu Europejskiego przygotowała kolejną rezolucję w sprawie łamania praworządności i praw podstawowych na Węgrzech. Można machnąć ręką, że to tylko kolejna rezolucja, których było już kilkadziesiąt i specjalnie się nią nie przejmować. Ale jednak determinacja posłów, nawet zbliżona czasem do bicia głową w mur, powoli jednak ten mur kruszy i daje efekty. Wspomniany projekt rezolucji jest nie tylko ponowną wyliczanką przykładów łamania przez rząd Orbana praworządności. Są tam konkretne żądania PE, z których część brzmi rewolucyjnie.

Anulowanie prezydencji?

Szczególnie punkt 11 wywołał niezłe poruszenie w unijnych instytucjach i paru stolicach. Czytamy w nim co następuje: „Parlament Europejski podkreśla ważną rolę prezydencji w kierowaniu pracami Rady UE nad prawodawstwem UE, zapewnianiu ciągłości w realizacji programu UE i reprezentowaniu Rady w stosunkach z innymi instytucjami UE; Parlament zastanawia się, w jaki sposób Węgry będą w stanie wiarygodnie wypełnić to zadanie w 2024 r., biorąc pod uwagę nieprzestrzeganie prawa UE i wartości zapisanych w art. 2 TUE, a także zasadę lojalnej współpracy; Parlament zwraca się do Rady o jak najszybsze znalezienie właściwego rozwiązania; przypomina, że Parlament mógłby podjąć odpowiednie środki, gdyby takie rozwiązanie nie zostało znalezione”.

Co to w praktyce oznacza? Otóż podpisujący się pod tym posłowie, a jestem pewien, że Parlament w głosowaniu na mini sesji w Brukseli 1 czerwca tę rezolucję poprze, wzywa do znalezienia sposobu, by pozbawić Węgry przewodnictwa (prezydencji) w Radzie, które przypada w drugiej połowie przyszłego roku. Prawnicy głowią się, czy to formalnie jest możliwe, ale nie mówią na razie, że to wykluczone.   Byłaby to swego rodzaju bomba, niespotykana w dziejach Wspólnoty.

Powody są.

Jestem pewien, że zwolenników tego pomysłu będzie wielu. Pamiętamy jak oburzył się cywilizowany świat, gdy Rosja 1 kwietnia objęła rotacyjne przewodnictwo w Radzie …. Bezpieczeństwa ONZ! Ale nic nie można było zrobić, bo tak wynikało z dawno ustalonego kalendarza i fakt, że Rosja prowadzi wojnę, gwałci prawo międzynarodowe nie wystarczyły, by znaleźć podstawę do odebrania przewodnictwa. Posłowie do Parlamentu Europejskiego uważają, że w Unii można inaczej. Przekonują, że kraj wobec którego jest prowadzona procedura z art. 7, czyli z oskarżenia o łamanie praworządności, nie może przewodniczyć całej Wspólnocie i to w tak newralgicznym momencie! Druga połowa przyszłego roku to niezwykle ważny czas w UE. Będziemy bowiem po eurowyborach, po których następuje budowanie na nowo wszystkich instytucji Wspólnoty: Parlamentu Europejskiego, ale też nowej Komisji Europejskiej, nie mówiąc już o wyborze nowego szefa Rady!

Zdaniem pomysłodawców nie można pozwolić, by kształtowanie się na kolejne 5 lat Unii Europejskiej było „kontrolowane” przez rząd Orbana. To przecież chichot historii. Wpływowy portal politico.eu wskazuje już, co można zrobić w tej sytuacji. Jedna z opcji to „depotentacja” czego nie ma w języku polskim, ale chodzi po prostu o „osłabienie władzy”.  Oto Belgia i Hiszpania, których prezydencje poprzedzają węgierską i są z nią w tzw. trio, miałyby zakazać jej organizowania jakichkolwiek spotkań dotyczących rządów prawa. „To przeszłoby do historii jako pierwsza prezydencja Rady bez władzy” – skomentował Alberto Alemanno, profesor prawa UE w szkole biznesowej HEC. Drugi wariant wygląda jeszcze bardziej rewolucyjnie: miałoby dojść do całkowitego zawieszenia węgierskiej prezydencji, a tym półroczem obdzielone zostałyby Hiszpania i Belgia czyli te kraje miałby rozszerzone przewodnictwo do 9 miesięcy.

To raczej nie przejdzie.

Na razie dominują głosy, że te pomysły rządy państw UE nie poprą, a to one w Radzie ustalają kalendarz prezydencji. Niemniej jednak dyskusja została uruchomiona, a doświadczenie pokazuje, że jak coś się pojawia, to całkowicie nie zniknie.

Dlaczego to wiążę ze sprawami polskimi i decyzją sejmu oraz Prezydenta w sprawie „Lex Tusk”? Bo jestem pewien, że kiedy komisja – czy jak kto woli Trybunał Ludowy – powstanie, to wizerunek Polski jako państwa niepraworządnego się utrwali. To będzie miało poważny wpływ na nasz dostęp do unijnych środków, do unijnego stołu w najważniejszych debatach. Pamiętajmy też, że i wobec Polski uruchomiona jest procedura z art. 7. Szwedzka prezydencja zapowiedziała kolejne wysłuchanie w Radzie ds. Ogólnych w sprawie naszego kraju na 30 maja. I jeszcze jedno: kolejnym państwem, które ma objąć prezydencję w Radzie UE po Węgrzech jest … Polska.

 Maciej Zakrocki

COPYRIGHTS BCC
CREATED BY 2SIDES.PL