Pisanie historii

27.06.2022

Historyczne porozumienie, historyczna decyzja! Dzisiaj postanowiliśmy uznać europejską perspektywę Ukrainy, Mołdawii i Gruzji. Jednocześnie nadaliśmy Ukrainie i Mołdawii status państwa kandydującego. Potwierdziliśmy gotowość przyznania tego statusu także Gruzji, jak tylko spełni konieczne warunki. Takimi słowy zaczął konferencję prasową Charles Michel po pierwszym dniu unijnego szczytu w miniony czwartek. Czasem sądzimy, że politycy przesadzają, że nadużywają wielkich słów, by podkreślić swoją rangę. Ale w tym przypadku szef Rady Europejskiej miał rację, bo konsekwencje tej decyzji jeśli nie są, to mogą być historyczne.

Właściwie już podczas wizyty w Kijowie prezydenta Macrona, kanclerza Scholza, premiera Draghiego i prezydenta Rumunii Iohannisa zostało przesądzone, że podczas brukselskiego spotkania Ukraina i Mołdawia otrzymają status kandydata. Nie spodziewano się jakiegoś veta, nawet Wiktora Orbana, który ostatnio wetował szósty pakiet sankcji jeszcze raz dowodząc, że zbyt dużej przykrości Putinowi nie zrobi. Tu uznał, że może na poparcie starań Ukrainy pójść, bo przecież – i tu ma rację – przyznanie statusu kandydata jest gestem politycznym, ale nie przesądzającym jeszcze o członkostwie, które może nastąpić za wiele lat. W każdym razie Wołodymyr Zełenski docenił postawę węgierskiego premiera mówiąc w łączeniu video z członkami Rady: „Dziękuję, panie premierze, dziękuję, Wiktorze,
razem jesteśmy w stanie osiągnąć więcej niż w pojedynkę!”

O czym w taki razie zdecydowano? Co to oznacza, że ktoś ma status kandydata? – To pierwszy oficjalny krok na drodze do członkostwa w UE, ale ta droga może być długa i żmudna i nie ma gwarancji, że kandydat zostanie ostatecznie przyjęty do klubu.

– Status kandydata nie oznacza automatycznego rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych! To następuje później i ponownie wymaga zgody wszystkich państw członkowskich UE. Urzędnicy Komisji jasno mówili, że Ukraina i Mołdawia będą miały jeszcze wiele do zrobienia przed rozpoczęciem rozmów akcesyjnych. Ursula von der Leyen nie deprecjonując wagi wydarzenia mówiła po szczycie: „Oczywiście wszystkie kraje muszą odrobić pracę domową przed przejściem do kolejnego etapu procesu akcesyjnego. Jestem jednak przekonana, że wszyscy będą działać tak szybko, jak to możliwe i jak najciężej pracować nad wdrożeniem niezbędnych reform. – W przypadku Ukrainy status kandydata oznacza wyjątkowo ważną rzecz: jest wyraźnym sygnałem dla Rosji, że UE nie da się zastraszyć i traktuje opowieści Putina o „strefach wpływów” jako bajki z czasów zimnej wojny.

Oczywiście wszyscy pytają: ile to może potrwać? Tego nie wie nikt, bo przecież ciągle trwa na wschodzie Ukrainy wojna, a całe terytorium państwa jest objęte ryzykiem ataku rakietowego o czym przypominają alarmy uruchamiane właściwie w każdym zakątku kraju. Co więcej: kilka dni temu pojawiła się informacja, że samo rozminowanie terenów objętych działaniami wojennymi może zająć 10 lat. Dlatego nie ma co spekulować. Wysiłek społeczności międzynarodowej powinien zmierzać do pomocy umożliwiającej Ukrainie wygranie wojny czyli usunięcie wroga z jej terytorium. Równolegle muszą toczyć się procesy demokratyzujące kraj, dostosowujące jego prawodawstwo do prawa unijnego i wprowadzające standardy zachodniej demokracji. Tu ciągle jest dużo do zrobienia, szczególnie, gdy myślimy o wpływach oligarchów i ciągle dość powszechnej korupcji. Według Indeksu Percepcji Korupcji 2021 Transparency International, Ukraina zajmuje 122 miejsce na liście 180 krajów…. Czyli – wracając do kluczowego pytania – jak długo?

Niektórym z najnowszych członków UE, w tym Polsce, przejście przez ten proces zajęło 10 lat, ale w przypadku Rumunii, Bułgarii i Chorwacji było to już nieco więcej. Doświadczenia z Polską i Węgrami w ostatnich latach będą podpowiadały liderom Zachodniej Europy, by być ostrożnym w ocenie dojrzałości demokracji w Ukrainie. Bo – jak w przypadku rządów w Warszawie i Budapeszcie – w pierwszych latach były pro-unijne, reformujące swoje państwa w stronę liberalnej demokracji, ale potem wiemy, co się stało. Kto da gwarancję, że wielki entuzjazm dla członkostwa w Unii obecnych władz Ukrainy nie przygaśnie, gdy wojna się skończy, gdy pojawią się potężne problemy ze wszystkim,
a na scenie pojawią się wszystkowiedzący politycy z pomysłem współpracy z Rosją mimo wszystko. Tym bardziej, że może to być już Rosja bez Putina.

Nie można też wykluczyć, że w samej Unii bardzo pozytywne nastawienie wobec Ukrainy nie ulegnie z czasem zmianie. Już w niektórych środowiskach wskazuje się na wysokie koszty tej wojny po „naszej stronie”. Rośnie irytacja z powodu wysokiej inflacji, drogiej benzyny, a może i recesji, do której z pewnością przykładają się sankcje nałożone na Rosję. Przeciąganie Ukrainy na unijną stronę może te zjawiska pogłębić i przedłużyć izolację Rosji. To, że w wielu środowiskach Włoch, Francji czy Niemiec już tęskni się za „starymi, dobrymi relacjami” nie jest jakąś specjalną tajemnicą. Może też wystąpić zjawisko, o którym dzisiaj nikt głośno nie powie – niechęć do podzielenia się unijnym budżetem. Tzw. Wieloletnie Ramy Finansowe (WRF) czyli siedmioletni budżet Wspólnoty mniej więcej w jednej
trzeciej jest przeznaczony na politykę spójności. Fundusze te służą wyrównywaniu poziomu życia w Unii czyli na podstawie kryterium zamożności poszczególne regiony otrzymują pieniądze na swój rozwój, podciąganie do bogatszych. Nie trzeba być ekspertem, by zauważyć, że Ukraina jeszcze przed wojną była wyraźnie biedniejszym państwem, niż inne kraje UE. Dobrze pamiętamy, że w ostatnich dwóch budżetach to Polska, a szczególnie jej wschodnie regiony były – jak to się mówiło – największym beneficjentem polityki spójności. Wejście Ukrainy do Unii oznacza tu drastyczną zmianę.

Podobnie będzie z drugą potężną pozycją w WRF czyli Wspólną Polityką Rolną. W obecnej siedmiolatce stanowi ona  31% całkowitego budżetu UE. Polscy rolnicy nadal nie osiągnęli w dopłatach bezpośrednich poziomu swoich kolegów z Niemiec, mimo obietnic składanych przez polityków od lat, a nawet posiadania teraz swojego komisarza od rolnictwa. Faktem jest, że Janusz Wojciechowski też to im obiecywał

Czy Polacy fantastycznie reagujący na uchodźców, przygarniający ich do swoich domów, dzielący się często skromnym dorobkiem, będą skłonni pogodzić się z tym, że unijne pieniądze, tak bardzo zmieniające nasz kraj, będą docierały już dalej, za naszą wschodnią granice? Czy powszechny będzie pogląd, że kiedyś nam pomagano, bo byliśmy biedniejsi, a teraz my pomożemy naszym „braciom z Ukrainy”? Pamiętajmy, że jeśli przyjąć dość długi, czyli dziesięcioletni czas negocjowania członkostwa Ukraina wejdzie do Unii w połowie przyszłego budżetu, a więc już za chwilę trzeba będzie robić symulacje, jak kolejną siedmiolatkę skonstruować? Jak podzielić tort na większą liczbę państw, w tym na tak ogromne, jaką jest Ukraina z ponad 44 milionami obywateli?

Równie ciekawe będą emocje towarzyszące stworzeniu programu pomocy na odbudowę tego kraju. Mówimy o bilionach, wiemy, że to musi być pomoc całego demokratycznego świata, ale to znaczy że Unii Europejskiej też. Z budżetu wiele się nie wyciśnie, bo to ciągle plus-minus 1 procent Dochodu Narodowego Brutto państw członkowskich, co z trudem wystarcza na zaspokajania potrzeb, o których pisałem wyżej. Potrzebny będzie kolejny fundusz, stworzony przy pomocy pożyczek, czyli coś podobnego do istniejącego NextGeneration EU. Pamiętamy jednak, ile oporu w wielu stolicach wzbudził ten pomysł! Jedną z przyczyn owego sceptycyzmu było uświadomienie sobie, że Unia decydująca się wspólny dług, na zapożyczanie się w imię przyszłych pokoleń, wchodzi na wyższy
poziom integracji. To między innymi z tego powodu eurosceptycy spod znaku Solidarnej Polski tak przestrzegali premiera Morawickiego przed tym pomysłem i sugerowali jego odrzucenie.

Stanęło jednak na tym, że skoro trzeba ratować gospodarkę Europy po pandemii, to można się zgodzić na taki krok, ale tylko raz! I nigdy więcej! Tymczasem już wiadomo, że trzeba będzie coś podobnego zrobić ponownie. Zadłużyć się bardziej, a dokładnie nasze dzieci i wnuki, na dodatek w celu odbudowy Ukrainy. Nie będzie głosów sprzeciwu? Będą! Czy z tego co tu przedstawiam ma wynikać, że jestem sceptyczny co do decyzji nadania Ukrainie
statusu kandydata? Nie! Czy zgadzam się, by w przyszłej perspektywie finansowej UE uwzględnić Ukrainę, jeśli jej członkostwo będzie bardzo prawdopodobne? Zgadzam! Czy należy zabiegać o jakiś program pomocy finansowej pozwalającej odbudować ten kraj po wojnie, nawet jeśli będzie to się wiązało z zaciągnięciem kolejnego długu? Należy! To po co to marudzenie?

Raczej traktowałbym to w kategoriach przestrogi przed zasypianiem gruszek w popiele. Mądrzy politycy powinni od dzisiaj zaczął tłumaczyć opinii publicznej konieczność podjęcia wspomnianych działań dla dobra także naszego. Geopolityczna zmiana, którą przyniesie członkostwo Ukrainy, Mołdawii i miejmy nadzieję Gruzji przyniesie korzyści, których nie wolno liczyć ani w złotych, ani w dolarach czy euro. Udowodni żywotność i atrakcyjność europejskiego projektu w okresie, gdy w niektórych państwach coraz głośniejsi się jego krytycy. Wystarczy przeanalizować w pełni wszystkie elekcje, jakie miały miejsce we Francji w ostatnich tygodniach. Pokażemy, że potrafimy być solidarni
nie tylko, gdy lecą bomby, ale w czasie – oby rychłego – pokoju, że umiemy podzielić się naszym bogactwem, nawet jeśli to spowolni nieco tempo naszego wzrostu. Trzeba też akcentować możliwe korzyści dla europejskich firm, w tym polskich w procesie odbudowy zniszczonej wojną Ukrainy.

Dlaczego to takie ważne? Dlaczego trzeba wyprzedzać możliwe procesy, jakie wskazałem pisząc o rosnącej niechęci pomocy w obliczu utraty części własnego dobrobytu? Łatwo bowiem doprowadzić do napięć, rozłamów, pretensji, dezintegracji Unii czyli do tego wszystkiego, do czego tak usilnie dąży Władimir Putin. Dlatego krytycznie oceniam decyzje tego samego szczytu w kontekście rozszerzenia Unii o Bałkany Zachodnie. Jaką mamy sytuację w tym regionie? Wszystkie kraje aspirują do UE. Bośnia i Hercegowina oraz Kosowo pozostają tylko potencjalnymi kandydatami. Serbia jest w sporze z Kosowem, które nie może rozpocząć negocjacji, gdyż nie uznaje go pięć państw UE. Wspólnota prowadzi negocjacje z Serbią i Czarnogórą, natomiast Albania i Macedonia Północna od marca 2020 roku mają status krajów kandydujących i wciąż czekają na rozpoczęcie rozmów akcesyjnych. Blokuje to jednak Bułgaria z powodu wewnętrznej polityki i historycznych sporów. Na dodatek na dzień przed szczytem Unii z liderami regionu upadł tam rząd Kiryła Petkowa, co dodatkowo budziło irytację: oto jedno państwo z upadłym rządem blokuje coś, na co 26 się godzi.

Ale jeszcze bardziej dało się wyczuć coś, czego znowu nikt głośno nie powiedział: Ukraina ma teraz specjalne względy. Nie ważne, ile czasu my się staramy, ile wykonaliśmy pracy, reform, by zbliżyć się do członkostwa. Nie prowadzimy wojny, więc mamy gorzej! Prezydent Albanii Edi Rama wypowiadał się dyplomatycznie, ale bez ukrywania dużego rozczarowania: „Powiedziałem (do liderów UE), że być z nimi to dobrze i zarazem niedobrze. Dobrze, bo jesteśmy Europejczykami i dobrze być wśród Europejczyków. Ale niedobrze, bo mimo, że my też jesteśmy Europejczykami, to byliśmy tu gośćmi w podzielonym domu”. Dlatego tak ważne jest duże wyczucie, rozumienie jak łatwo przekierowywać społeczne emocje, jak szybko podziwiany przez wszystkich kraj, staje się kością niezgody. Historię trzeba pisać widząc szerzej i dalej. Wtedy jest to historia pozytywna.

COPYRIGHTS BCC
CREATED BY 2SIDES.PL