Tuż przed wakacjami w unijnych instytucjach Komisja Europejska poinformowała, że zdecydowana większość państw korzysta bez przeszkód ze swoich Krajowych Planów Odbudowy. Do tego czasu przelano do nich 112 mld euro, które dobrze „pracują” na rzecz gospodarek tych krajów. U nas rządzący zastanawiają się, jak niedawną propagandę sukcesu pod hasłem „załatwiliśmy dla Polski miliardy” zmienić na kampanię: „poradzimy sobie świetnie bez pieniędzy z KPO”.
Już na początku sierpnia prof. Zdzisław Krasnodębski, poseł do Parlamentu Europejskiego z list PiS-u mówił w wywiadzie dla Radia Wnet: Czas przeciąć te negocjacje i powiedzieć, że rezygnujemy z tych środków. Jeśli nie otrzymamy środków, to powinniśmy ogłosić, że transformacja nie będzie się odbywała tak szybko, jakby Komisja sobie życzyła. I dodał: Przedtem nie mieliśmy środków z KPO, a Polska rozwijała się bardzo płynnie. Niektórzy koledzy pana profesora z obozu władzy nieco się dystansowali od tej tezy, twierdząc, że trzeba domagać się tych pieniędzy, bo one się Polsce należą. Np. Bogdan Rzońca, także poseł do PE wskazywał w wywiadzie dla wpolityce.pl, że: „Na pewno pan premier Morawiecki cały czas dokonuje analiz, jak będzie można te pieniądze wykorzystać i czy w ogóle będzie można je wykorzystać, jeśli dostaniemy je np. w grudniu. Wtedy zostaje nam 2023 rok na ich wydanie. Bo oczywiście pytanie o rezygnację ze środków na KPO jest bardzo ważne. Natomiast, tak jak mówiłem, na to zawsze jest czas i ja bym chwilę poczekał”.
To zapewne lepsza podpowiedź, choć z tym czekaniem też nie jest tak łatwo. Rozporządzenie o KPO zakłada, że do końca roku powinniśmy mieć ustalonych i rozpisanych 70 proc. planów reform oraz inwestycji. Trzeba będzie je zakończyć do połowy 2026 r. Oznacza to, że jest ściśle określony kalendarz działań i trzeba się go trzymać. To między innymi dlatego przepadła nam zaliczka, bo skorzystanie z niej było możliwe tylko do końca 2021 roku. Nie zdążyłeś – przepadło, sorry. Premier Mateusz Morawiecki doskonale to wie, co więcej należy do tych polityków, którzy rozumieją znaczenie pieniędzy z KPO i wszystkich zalet Funduszu Odbudowy i Odporności. „Wystarczy popatrzeć na to, jakie są wskaźniki, jakie są cele Krajowego Planu Odbudowy. Otóż tam przede wszystkim mamy różnego rodzaju inwestycje w badania, rozwój, drogi, obwodnice, szpitale, przedszkola, komputery dla dzieci w szkołach. To wszystko rzeczy, które są bardzo potrzebne. Dziś to raczej pożyczenie przez Polskę pieniędzy na rynku międzynarodowym w takiej skali, mogłoby się okazać „kamieniem u szyi”. A to takie skrajnie nierozsądne „propozycje” padają ze strony osób, które niewiele rozumieją z natury rynków” – mówił premier w wywiadzie dla „Polska Times” na początku lipca, ewidentnie pod adresem koalicjantów z Solidarnej Polski.
Problem w tym, że to oni mają mocniejsze karty w rękach niż szef rządu, bo bez ludzi Zbigniewa Ziobry nie ma sejmowej większości, więc i rządu premiera Morawieckiego. Dlatego politycy Solidarnej Polski prześcigają się w anty unijnej retoryce, jakby rywalizowali w konkursie na najmocniejsze zdania przeciwko Wspólnocie. Ale jeszcze większym problemem jest wejście do tej gry Jarosława Kaczyńskiego. To ciągle ten polityk decyduje o wszystkim i jak powiedział „No, koniec tego dobrego”, to był to znak dla całego obozu władzy nasilenia krucjaty przeciwko mitycznej „Brukseli”. Symbolem nowego języka była wypowiedź prof. Adama Glapińskiego, prezesa NBP-u, który oskarżył KE, że wstrzymuje wypłaty funduszy, bo chce … obalić polski rząd.
Warto też zwrócić uwagę na słowa sekretarza generalnego PiS-u Krzysztofa Sobolewskiego. Spytany, czy nie widzi zagrożenia, że Polska straci pieniądze z KPO, ale może też mieć redukowane wypłaty z „normalnego” budżetu Unii powiedział: „Jeśli byłaby próba zablokowania Polsce wypłaty głównej części z funduszy europejskich i Komisja Europejska próbowałaby nas docisnąć do ściany, to nie pozostaje nam nic innego, jak wyciągnąć wszystkie armaty, które są w naszym arsenale i odpowiedzieć ogniem zaporowym”. Co do amunicji do armat, to najczęściej mówi się o wetowaniu czegokolwiek, co wymaga jednomyślnej zgody. To idea delikatnie mówiąc niemądra, gdyż łatwo będzie można zauważyć, że polski rząd blokuje rzeczy ważne także dla niego, tylko by zademonstrować swoją niezgodę na decyzje związane z KPO. Tak się powagi państwa nie buduje.
Niepoważne jest też wskazywanie, że to „Bruksela blokuje”, albo – jak dowodził prezes Kaczyński – „Myśmy, proszę państwa, wykazali maksimum dobrej woli, z punktu widzenia traktatów nie mamy żadnych obowiązków, żeby słuchać Unii w sprawie wymiaru sprawiedliwości”. Precyzyjnie problem opisał w jednym z wywiadów Jan Olbrycht, poseł do PE, który od lat jest czołowym politykiem Platformy Obywatelskiej zajmującym się sprawami budżetowymi UE. Należy do nielicznej grupy tzw. „negocjatorów PE ds. Wieloletnich Ram Finansowych”. Otóż ten polityk przypomniał, że „1 czerwca Komisja zaakceptowała (po roku negocjacji) polski plan wdrożenia KPO i wysłała go do zatwierdzenia Radzie Unii Europejskiej, czyli ministrom państw UE. Dołączyła do tego dokumentu aneks, w którym jest słynny, ustalony z polskim rządem opis, co należy zrobić, by przywrócić praworządność. Ministrowie państw UE, w tym minister polskiego rządu, zaakceptowali te dokumenty w połowie czerwca. Teraz piłka jest więc po naszej stronie”.
Skoro mamy dokument, którego treść została zaakceptowana także przez przedstawiciela polskiego rządu, to nie można mówić, że to „wina Brukseli”. Jan Olbrycht mówił mi, że po przyjęciu ustawy likwidującej Izbę Dyscyplinarną przez sejm od razu było wiadomo, że nie tak się nasz rząd umówił z Komisją. Dlatego europosłowie z opozycji przekazali senatorom propozycje poprawek, które czyniły z tej ustawy dokument zbieżny z ustaleniami na poziomie unijnym. Poprawki te zostały przez Senat przyjęte, ale po powrocie ustawy do Sejmu wylądowały w koszu. Ponownie z tego samego powodu – nie było zgody przede wszystkim Solidarnej Polski.
Trudno też mówić o „maksimum dobrej woli”, gdy spojrzymy na los sędziego Igora Tuleyi. Po dwóch latach odsunięcia go od pracy 5 sierpnia br. prezes Sądu Okręgowego w Warszawie Joanna Przanowska-Tomaszek wydała decyzję o przywróceniu sędziego do orzekania. Sędzia przyszedł do pracy 8 sierpnia do Sądu Okręgowego. W kadrach czekały na niego … trzy pisma. Pierwsze od prezes sądu o przywróceniu do pracy, drugie o wysłaniu na przymusowy urlop do połowy września.
Trzecie, autorstwa prezesów Sądu Apelacyjnego – Piotra Schaba i Przemysława Radzika, którzy sprawują wewnętrzny nadzór administracyjny nad Sądem Okręgowym informujące, że te dwa poprzednie unieważniają i sędzia dalej jest zawieszony. Dobrze pamiętamy słynne kamienie milowe, w tym ten mówiący o przywróceniu do pracy niesłusznie zawieszonych sędziów. Tymczasem prezes Jarosław Kaczyński powtarza: „ustępstwa nic nie dały. Była umowa – z naszej strony dotrzymana, z tamtej złamana. Czas wyciągnąć wnioski”.
Zajrzyjmy zatem do umowy, a dokładnie do aneksu do decyzji Komisji Europejskiej, do tzw. „Komponentu F” o nazwie “Poprawa jakości instytucji i warunki dla wprowadzenia KPO”. W punkcie F1.1. Reforma wzmacniająca niezależność i bezstronność sądów, czytamy, że Polska powinna:
b) określić zakres odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów, zapewniając im prawo do wysyłania pytań do TSUE, takie pytania nie mogą być podstawą do postępowań dyscyplinarnych.
c) podczas gdy sędziowie mogą być pociągani do odpowiedzialności za przewinienia służbowe, w tym oczywiste i poważne naruszenia prawa, należy określić, że treść orzeczeń sądowych nie może być klasyfikowana jako przewinienie dyscyplinarne.
d) zapewnić w ramach procedur sądowych możliwość weryfikacji, czy sędzia spełnia wymogi niezależności, bezstronności i bycia ustanowionym przez prawo zgodnie z Art 19. Traktatu, jeśli zajdą co do tego poważne wątpliwości.
Dzisiaj najczęściej ów punkt „d” rządzący przedstawiają jako absurdalny. Przecież nie może być tak, że jakiś sędzia będzie podważał status innego sędziego, bo to wywoła gigantyczny chaos. To absurd – mówią, tyle, że tak się sami umówili, czego przytoczony fragment dokumentu jest dowodem.
Warto przy tej okazji zwrócić uwagę także na inny aspekt. Kamieni milowych jest wiele, także z innych obszarów niż praworządność, a wszystkie polski rząd zobowiązał się zrealizować w odpowiednim czasie. Można bez trudu znaleźć kilka, których nie ma, choć zgodnie z ustalonym kalendarzem powinny zostać wdrożone. Jak wylicza Polityka Insight, nie znowelizowano na czas ustawy wiatrakowej i tzw. zapisów 10H, które ułatwiałyby budowę lądowych farm wiatrowych. Faktem jest, że rząd przygotował odpowiedni projekt i skierował go do Sejmu, ale tam został „zamrożony”. Nie powstał też fundusz gospodarki niskoemisyjnej, który ma zapewnić finansowanie proekologicznych projektów w elektromobilności i dostawach energii. Nie minął jeszcze termin (30 września), ale wydaje się być zagrożony z braku entuzjazmu rządzących do jego realizacji, a chodzi o zmiany regulaminu sejmu, senatu i Rady Ministrów. Ma być bowiem wprowadzony obowiązek przeprowadzania oceny skutków regulacji oraz konsultacji społecznych w przypadku projektów ustaw zgłaszanych przez posłów i senatorów. Jak napisano w uzasadnieniu do tego „kamienia” „reforma ma na celu zwiększenie wpływu interesariuszy i ekspertów na proces stanowienia prawa”. Ma także ograniczyć stosowanie procedur przyspieszonych do ściśle określonych i wyjątkowych przypadków. Dla ekipy rządzącej to raczej „kamień u szyi”, bo ochoczo korzystała z możliwości wrzucenia do sejmu projektu rządowego, który formalnie był poselski i przeprowadzała go właśnie bez konsultacji społecznych.
Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której przerzuca się winę za brak pieniędzy z KPO na „Brukselę”, mimo, że piłka naprawdę jest po stronie obozu władzy. Obawiam się, że to działanie celowe. Nie tylko przykrywa się w ten sposób problemy i rozgrywki w ramach Zjednoczonej Prawicy, ale wykorzystuje sytuację do nasilenia kampanii zohydzającej Unię Europejską. Od lat niektóre środowiska to robią, ale mając świadomość poparcia Polaków dla członkostwa we Wspólnocie starały się miarkować. Dzisiaj to otwarta wojna, w której nie przebiera się w słowach, nieuczciwie gra na emocjach, a często zwyczajnie kłamie. Chciałbym na koniec podać przykład bliski przecież BCC czyli perspektywa przyjęcia przez Polskę euro. Od lat toczy się dyskusja, w której powracają obawy, czy to dla nas będzie korzystne gospodarczo, czy nie pojawi się nieuzasadniony wzrost cen po przyjęciu wspólnej waluty, czy nie utracimy szansy wpływu na sytuację ekonomiczną bez własnego banku centralnego. Można się nie zgadzać z tymi argumentami, ale toczyć jednak dyskusję na pewnym poziomie. Teraz już tak nie jest.
Prezes Jarosław Kaczyński dzisiaj o perspektywie wejścia do strefy euro mówi tak: „Wszystkich oczywiście nie przekonamy, niektórzy chcą trwać w głupocie, złudzeniach, inni cynicznie liczą na fortuny, które zarobią na jakimś zniewalaniu Polski. Operacja ewentualnej zmiany złotego na euro byłaby dla spekulantów mających dostęp do odpowiedniej wiedzy okazją do zarobienia miliardów. Ale reszta powinna zrozumieć i przyjąć, że próbuje się nam zabrać wolność, suwerenność i jeszcze nas obrabować”. Myślę, że to najwyższy czas, by BCC, ale też inne środowiska wróciły do czasu sprzed akcesji i wznowiły kampanię informacyjną, edukacyjną dotyczącą integracji europejskiej. Za chwilę bowiem ta zmasowana kampania obozu rządzącego, mocno wspierana przez prorządowe media, intensywnie finansowane przez spółki skarbu państwa, zacznie przynosić efekty. Najpierw się okaże, że poradzimy sobie świetnie bez pieniędzy z KPO, a za chwilę, że i bez Unii Europejskiej.
Maciej Zakrocki